Małgorzata A. Quinkenstein - historyk sztuki


                                          Andrzeja Tomaszewskiego materia niezwykła.
                                                    Wystawa w Zamku Kórnickim
Najpierw trzeba przedostać się przez fosę, aby dotrzeć do bajkowej fasady projektu samego Schinkla. Za nią, w obszernej sieni wita gościa świat połączonej ze sobą sztuki europejskiego renesansu i odległego islamu. Jeszcze parę kroków, ukryte za drzwiami schody, i znajdujemy się w ceglanych przesklepionych przyziemiach kórnickiego zamczyska. Materia, która otaczała nas do tej pory, tutaj zyskuje miano fantastycznej. W sali z widokiem na letni park skąpany w upalnym słońcu nasz wzrok przyciąga widok zgoła inny. Nieprzyjemny? Odstraszający? Od czasu, gdy pewien hiszpański malarz zawitał do burdelu w Awinionie, sztuka rozpoczęła proces rozkładu ludzkiego ciała. Głównie kobiecego. Deformacje, przekształcenia, rozczłonkowania. Brutalna zabawa? Gdyby tylko o to chodziło, nie warto byłoby zawracać sobie tym głowę. A prace Tomaszewskiego zawracają. Ukryty jest w nich zgoła niebajkowy świat doznań, uczuć, frustracji. W lęku nie ma piękna. Ale lęk trzeba sobie uświadomić. Potem go oswoić. Ułagodzić w sobie. I mieć odwagę przenieść go na płótno. To ostatnie jest najtrudniejsze.
Postacie Tomaszewskiego to niemal hermafrodyty. Sklejone z wielu osób, pozbawione przez to własnej osobowości. Próbujące wyrwać się z okowy poniżających związków. Poszukujące własnej twarzy ukrytej pod narzuconymi maskami. Poddające się z bólem kontaktom ze światem. Również światem najbliższych – partnerem, dzieckiem. Nawet własne ciało potrafi ranić. Zbudowane z niechcianych elementów. Byle jak zszyte. Żylaste. Ślepe. Zaciśnięte powieki nadają walce tych postaci wyjątkowe piętno. Przekornie – uczłowieczają je. Jakby nie chciały pokazać swoich dusz przez szeroko otwarte okna. Eksponują cierpienie, emanują bólem. Poddają się gwałtom. Krzyczą. A jednak trzymają coś w zanadrzu. Coś równie pięknego jak widok na letni park. Tomaszewski wlewa w swoje obrazy nadzieję. Najpierw niszczy ludzką postać. Rozstrzępia ją. A potem prowadzi nas duktem swojego ołówka do środka. Do tego, co trudno zobaczyć, jeśli się tylko patrzy, a nie obserwuje. Lekkie muśnięcia. Zdecydowanie i delikatność. To perfekcja jego dłoni ukrywa w tych obrazach piękno. Na przekór. Żeby nie popaść w dosłowność. Żeby nic nie było jednoznaczne. Ani cierpienie, ani nadzieja.
                                                                                         

                                                                                              Małgorzata A. Quinkenstein
                                                                                                          historyk sztuk